niedziela, 22 sierpnia 2010

UKRAINA pt. II

Czas mija, na zdjęciach odłożyła się już cienka warstwa kurzu, tak wiec 2 cześć relacji z wypadu na Ukrainę.

Po powrocie z „przeklętej” Czarnohory, każdy z nas z nieukrywaną radością powitał miękkie łóżko u pani Sławy i oczywiście ciepły prysznic. O tak po raz pierwszy od tygodnia, ciepła woda to komfort. Mimo że niektórzy z nas noc wcześniej spali ledwie 1-2 godz. to i tak stwierdziliśmy że nie ma co marnować czasu i już kilka godz. po powrocie do Lwowa, wyruszamy na jego podbój. W przeciwieństwie do pierwszego dnia tym razem mamy więcej czasu i udaje nam się zobaczyć więcej, nawet mimo tego, że zwiedzanie wyglądało w ten sposób: „to chodźcie teraz w tamtą stronę, tam coś musi być…”. W ten sposób zrobiliśmy hektary kilometrów, ale też pewnie zobaczyliśmy coś więcej niż to co serwują przewodniki.
Obowiązkowe punkty Lwowa?
Pyzata Chata – wyśmienita jadłodajnia, w miarę tania, oczywiście jak na centrum.
Knajpka „Drzwi Lwowa” – urokliwa knajpka schowana gdzieś w bramie, miedzy kamieniczkami. Obowiązkowo trzeba było skosztować „jedynkę” – „Pierwyj Prywatnij Ukrainski Browar”, oczywiście w wersji „aksamitnej”, czyli ciemnej.
„Dom Agenda” – Kolejna knajpa, tym razem w pobliżu miejskiego arsenału. Trudno ją przegapić gdyż przed zawsze stoi kominiarz, opowiadający legendy (zawsze otacza go wierne grono słuchaczy), z fasady budynku wyłania się smok, a nad uliczka zawsze wisi na sznurze pranie (stare gacie itp.). Sama knajpa znajduje się w środku 4 piętrowej kamienicy. Na każdym piętrze znajduje się kilka malutkich pokoi, gdzie każdy z nich, jest urządzony w innej stylistyce. I tak np., można się znaleźć w pokoju „Bibliotek”, gdzie rozsiadamy się wśród starych woluminów, czy też w pokoju poświęconym budowniczym kanałów Lwowskich. Wszędzie wiszą pamiątki z tamtych lat i wszystko można dotknąć, czy tez przymierzyć :) Jeszcze jedną ciekawostką we wspomnianym pokoju jest fakt że na ścianie wisi telebim na którym cały czas mamy „relację na żywo” wprost z kanałów, gdzie przepływa sobie rzeczka tak jak setki lat temu…Na dokładkę na dachu stoi trabant (który można zauważyć z Ratuszowej wieży), a na jednym z kominów siedzi kominiarz, a raczej jego rzeźba (i już wiadomo jaki związek z knajpą miał ten człowiek stojący przed i opowiadający legendy.
Z innych knajpek warto też wstąpić do „Tajnego Domu Masonów” – knajpka którą nie tak łatwo wypatrzyć mimo, że znajduje się na rynku. W drzwiach witają nas ochroniarze-kamerdynerzy (tylko oni decydują o tym kogo wpuścić kogo nie). Wszędzie unosi się klimat Tajnej Masonerii, dlatego tez podobno przy wejściu każdy dostaje odpowiedni strój i białe rękawiczki. Podobno bo nam trochę zabrakło czasu i chyba odwagi żeby wejść i spróbować...
Oczywiście o zabytkach nie wspominam bo to można znaleźć w przewodnikach.
Wieczorem załapaliśmy się jeszcze na jakiś festiwal jazzowy który odbywał się na rynku. Ale to co najciekawsze zaskoczyło nas dnia następnego. W niedzielę mieliśmy się rozdzielić i część z nas wracała do Polski (Asia i Fabian), a część ruszyła dalej na Krym, ale nim do tego doszło wyskoczyliśmy na rynek z samego rana, tak by zobaczyć wesele Żydowskie. Eh... co to był za bal.... Wesoło, śpiewnie, kolorowo i to zanim polano jakikolwiek alkohol. Trochę pośpiewaliśmy :) wszak wszystkie nuty było śpiewane razy dwa, raz po Polsku raz w języku Idisz. Barwny korowód w ciągu 1,5 godz., jeszcze nie opuścił rynku, a my już musieliśmy uciekać na pociąg. No cóż szkoda, ale to była kropka nad i, która sprawiła ze każdy sobie postanowił że powróci do Lwowa choćby na weekend.

Dworzec we Lwowie

Ile widzisz panien młodych?


Pomnik A. Mickiewicza

Bracia Kliczko sa tutaj wszedzie




Jakaś nimfa kusiła nas na jazzowo


Słynny zboczuch Lwowski Leopold von Sacher-Masoch

Dziewczyny mówiły tylko o tym co miał w kieszeni, a miał tez dziewczę na sercu...



Wypuście mnie stąd

Kominiarz

Kolejny Kominiarz



Smok groźnie spogląda z fasady Domu Agenda

Asia delektuje się menu z knajpy "Drzwi Lwowa"


Goście weselni









Rabin







Pani młoda


Kolejna kapela, która przygrywała biesiadnikom




Krym
Wsiadając do pociągu jeszcze nikt z nas nie był nastawiony na taką podróż… Na miejscu okazało się ze nasze miejsca to plac karty… Dla wyjaśnienia plac karta to wagon w którym nie ma przedziałów są tylko miejsca leżące… oczywiście można zapomnieć o odrobinie prywatności, choć do tego przyzwyczailiśmy się bardzo szybko. Problemem była temperatura, za oknem upał 35 stopni, a w pociągu nikt nie chce otworzyć okna, bo Ukraińców „zawieju”… Wizja jazdy 25 godz w takich warunkach trochę podłamała nasze morale. Które bardzo szybko wróciło prawie do normalnego poziomu, gdy w wagonie pojawiła się miła pani z wagonu restauracyjnego, z zimnym piwem… W tym momencie uznaliśmy, że najlepszym sposobem na przetrwanie będzie jak najszybsze znieczulenie się. Po jakimś czasie okazało się ze nie będzie tak strasznie, bo Ukraińska gościnność nie da nam zginąć. Jednym z Ukraińskich zwyczajów, są posiłki w pociągu. Ha! nie jakieś tam posiłki. Ledwo pociąg ruszył wszyscy Ukraińcy w pociągu poczęli wyciągać paczuszki z jedzeniem, których ilość oczywiście nie mogła być skromna, skąd tam się je na kopy!! I tak dla przykładu rodzina składająca się z 2 kobiet i jednego faceta na stół wyłożyła 2 duże kurczaki, 3 duże słoiki sałatek, oczywiście chleb, kilka blinów, na deser cały duży melon i jakieś ciasta, ciasteczka.
Oczywiście ten zapas jest pochłaniany za jednym razem, bo co kilka stacji pociąg zatrzymuje się na dłużej i wtedy można zrobić zakupy u przekupek oferujących dosłownie wszystko wprost z kolejowego peronu. Tak wiec jak skończył się kurczak, to Ukrainiec kupował np. rybę wędzoną, która mierzyła ledwie metr długości, w końcu musiało starczyć dla całej rodziny. I tak po chwili w pociągu unosił się zapach ryby… W drodze na Krym po sąsiedzku mieliśmy dwie kobiety z dziećmi, które bardzo szybko postanowiły się z nami „poznakomic”, więc i też szybko znalazła się flaszeczka :) ot tradycja…
Innym ewenementem w plac karcie jest to, że każdy wagon z osobna ma swoja obsługę, dwóch konduktorów i jednego pomocnika. Zawsze można do konduktora podejść i poprosić i kawę lub „czaj”. Oczywiście otrzymujemy to w oryginalnej szklance w oryginalnym metalowym koszyczków, ehhh… prawie jak w czasach młodości… :)

Po 25 godz w końcu wysiadamy w Symferopolu. Samego miasta nie zobaczyliśmy nic, gdyż jak się dowiedzieliśmy jest to punkt tranzytowy i samo w sobie niewiele oferuje, poza pięknym dworcem kolejowym. Szybko udajemy się do Bakczysaraju, naszej bazy wypadowej. Po dojechaniu do miasta delikatnie szczęka nam opadła. Pierwsze pytanie, to : „Kurwa gdzie my jesteśmy ?”. Szyldy po Turecku, ludzie którzy nas mijają na ulicy mają już rysy wyraźnie arabskie i do tego meczet który wznosi się nad miastem...Czy to aby na pewno jeszcze Ukraina?
„W przeszłości Bachczysaraj był stolicą Chanatu Krymskiego. Do dziś zachował się jeden z trzech muzułmańskich kompleksów pałacowych w Europie – pałac chanów krymskich, w którym znajduje się najważniejszy na Krymie meczet – Wielki Meczet Chan-Dżami.” * cytat wikipedia.
Na miejscu wita nas Fiodor i pierwsze rozczarowanie, zakwaterowanie, ani cena nie wyglądają tak jak nas zapewniała Sława (która nam załatwiła ta kwaterę). No cóż po przygodach w Czarnohorze, nie narzekamy i zostajemy. Żeby nie tracić czasu, praktycznie z marszu udajemy się pozwiedzać. Całkowicie wydrążony w skale Monastyr Uspieński oraz skalne miasta. Niestety tych ostatnich nie udaje się nam zobaczyć od wewnątrz, przybywamy za późno, kiedy już miasto jest zamknięte dla turystów. Wieczorem raczymy się miejscowym Bakczysarajskim winem. Niestety też dowiadujemy się, że skoro nie mamy biletu powrotnego, to możemy mieć niezłe jaja z powrotem., dlatego postanawiamy następny dzień udać się do Sevastopolu i zająć się przede wszystkim zakupem biletów powrotnych. Na miejscu okazuje się, że jednak nie będzie łatwo, przed kasami biletowymi stoi kobieta z kartka ze kupi bilet do Jałty na termin za 2 dni(gdyby nie późniejsze szczęście i nam przyszłoby stać z taką kartką) Jak się okazało w kasie oczywiście uzyskujemy informacje, że nie ma i możemy spróbować w dzień wyjazdu lub dzień wcześniej. Niektórym z nas puszczają nerwy, więc dla ochłonięcia idziemy pozwiedzać, a przede wszystkim wykąpać się wreszcie w morzu… Na miejscu okazuje się, że plaża ogólnie dostępna, to kawał wybetonowanej plaży na której w dodatku kłębi się masa ludzi. Idziemy szukać jakiejś dzikiej plaży, znajdujemy taką w cieniu rosyjskich żołnierzy, no w cieniu pomnika rosyjskich żołnierzy. Niestety ruscy na samej plaży zostawili coś więcej po sobie, a konkretnie masę śmieci. To była najbardziej zaśmiecona plaża jaka dane było mi zobaczyć. W ogóle sam Sewastopol to bardzo dziwne miasto, niby Ukraińskie, ale to tutaj stacjonuje flota Czarnomorska, a w samym mieście można spotkać na każdym rogu flagę rosyjska, rzadziej Krymska, natomiast flagi Ukraińskie powiewają tu z rzadka. Sewastopol to takie bardzo socrealistyczne miasteczko nadmorskie, czuć że jest to kurort, w szczególności po cenach, a tym czym Sewastopol przyciąga to właśnie pamiątkami po Rosyjskiej bytności tutaj. Stąd też spotkamy na każdym kroku pomniki, ściany pamięci poświęcone przodownikom pracy ( o dziwo wisza na nich całkiem świeże zdjęcia). Co by nie mówić to ma ta miejscowość fajny klimat. Być może wspominalibyśmy tą miejscowość inaczej gdyby nie to, że w końcu po iluś tam godzinach zdecydowaliśmy się na ostatnie podejście do tematu biletów i… cud ktoś zwrócił 4 bilety. Teraz już wiemy, że bilety na Ukrainie na dalsze podróże trzeba zamawiać 45- dni wcześniej, od razu jak się pojawiają w sprzedaży.
Kolejny dzień to wypad do Jałty, na której od razu powiem zawiedliśmy się. Ot kurort który odstrasza cenami (jeszcze wyższe niż w Sevastopolu), i wyglądem, a szkoda bo miasto położone wprost bajecznie, na stromym zboczu. Gdy dodać do tego fakt, że wszystkie ciekawe zabytki itp. związane z Jałtą znajdują się kilka km.poza miastem tak jak np.: Jaskółcze Gniazdo, wzgórze Aj-Petri, tak więc tym razem sobie je odpuszczamy tym bardziej, że pogoda nas nie rozpieszcza, z nieba leje się już tylko sam żar. Postanawiamy tylko wymoczyć się w morzu i tu kolejne rozczarowanie, znów wita nas betonowa plaża, a zamiast dzikich plaż pojawiają się prywatne plaże, gdzie wstęp kosztuje, bagatela 80 hr. No cóż czas wracać. I tylko plujemy sobie w brodę, że nie wybraliśmy innej miejscowości może nie tak znanej, ale równie klimatycznej.
Dnia następnego czeka nas powrót, niestety przeboje związane z biletami zmusiły nas do skrócenia swojego pobytu tutaj o jeden dzień. Jednak gdzieś tam każdy z nas myślami był już w Polsce, albo przynajmniej we Lwowie. Jeszcze tylko 26 godz podróży. Dnia następnego jeszcze we Lwowie już obmyślaliśmy plan na kolejny wyjazd, tym razem tylko do Lwowa, ale na dłużej.

Nasze sasiadki z plack karty

Bo nawet czaj w takich szolkach jest trendy i jazzy




Miasto w skale Czufut-Kale



Monastyr Uspieński



Monastyr Uspieński

A tam jest Lwów


Na plazy w Sevastopolu przywitali nas żołnierze Rosyjscy





Ściana Chwały Przodowników Pracy


Golum pierwszy

Golum drugi




Kolejny pomnik oczywiscie żołnierza rosyjskiego


Muzeum Floty Czarnomorskiej


Nie mogłem sie powstrzymac - pomnik Smoleńska


Kolejny pomnik


Jałta
Cerkiew w Jałcie






Ja i wódz


Pałac Hanów w Bakczysaraju















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz