niedziela, 8 sierpnia 2010

Ukraina pt.1

Tak wiec stało się po długich… nie, raczej krótkich przygotowaniach, wszak pomysł na wypad na Ukrainie powstał spontanicznie, i kształtował się do ostatniej minuty. Wystarczy powiedzec że w ciągu zaledwie 2-3 tyg. przez listę uczestników przewinęło się ponad 10 osob, a skład i tak ostatecznie wyklarował się zaledwie kilka godz. przed wyjazdem.
Skład? Ledwie 5 osób: Mucha, Monika, Asia i Fabian… no i oczywiście niżej podpisany autor :)
Plan podróży? Lwow - Ivano Frankowska - Jasinia - Pietros- Howerla- PopIwan - Dzembronia - Kamieniec Podolskiego - Krym (tutaj juz mial byc spontan). Bardzo ambitny, jak się okazało później trochę zbyt ambitny, ale o tym może później.

Pierwszy etap, czyli Przemyśl osiągamy zgodnie z planem, czyli ok. 9 rano, tam szybka przesiadka na autobus bezpośrednio do Lwowa. Niby można było dojechać do celu taniej, ale jak się okazało dzięki pomocy kierowcy udało nam się bez większych problemów przebrnąć przed odprawę celną, co przyspieszyło nasza wycieczkę. A i przy okazji mieliśmy od razu na dzień dobry okazję zakosztować „gościnności” ukraińskich służb mundurowych. Jak to mówią, jak nie posmarujesz to nie pojedziesz…Zresztą nim dojechaliśmy do Lwowa, panów w mundurach spotkaliśmy jeszcze kilka razy i każdy z nich bez skrępowania wyciągał rękę po „dobrowolny datek”.
Pierwsze wrażenia zaraz po przekroczeniu granicy? Kurcze chyba przenieśliśmy się w czasie do lat 70-80 tych ubiegłego wieku. Drogi dziurawe jak szwajcarski ser, pojazdy które nas mijały u nas zezłomowano jakieś 20-30 lat temu. Łady, Wołgi i inne komunistyczne wynalazki Bóg jeden raczy wiedzieć w jaki sposób do tej pory jeżdżą, tym bardziej że żaden Ukrainiec o samochód jakoś specjalnie nie dba…


Lwów- śmiało można powiedzie że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Każdy z osobna i wszyscy razem zachłysnęliśmy się tym miastem i do samego wyjazdu wciąż mieliśmy go mało, mimo że wracaliśmy później tu jeszcze 2 razy. Miasto by może nie tak ładnie odrestaurowane jak np. Kraków, by może wciąż w wielu miejscach szare i odrapane, to właśnie dzięki temu bardziej spójne i klimatyczne niż wspomniany gród Kraka. Gdy do tego dodać jeszcze Ukraińców, którzy serdecznie nas witali na każdym kroku…

Foto . Lwów
KAwusia w Lwowie. Ę, Ą i nie ma to tamto


Łukasiewicz dziwnie na nas spoglądał...





Nikifor





Opera Lwowska


Aleja szachowa- może partyjka?















Niestety terminy nas goniły wiec z Lwowem musieliśmy pożegnać się już następnego dnia rano. Wtedy tez okazało się po raz pierwszy ze zbyt optymistycznie chyba zaplanowaliśmy nasza podróż. Okazało się ze osiągniecie Jasini środkami publicznego transportu zajmie nam nie pare godz, a praktycznie cały dzień. Cóż byliśmy zmuszeni skorzystać z usług jednego z Lwowskich taksiarzy który zaoferował dowieźć nas w ok. 3 godz, za „skromne” 900 hrywien. Coż było robić, pakujemy się się do „klimatyzowanego” busa i już ok. godz 13. jesteśmy na miejscu. Żeby nie było tak słodko, minęło całkiem sporo czasu nim znaleźliśmy wyjście na „szlak”… Hmmm trudno tu mówi o prawdziwym szlaku bo jak się później okazało na Ukrainie szlaków nie ma lub są bardzo skromnie oznaczone, niestety wkrótce mieliśmy odczuć to na własnej skórze bardzo boleśnie. Plan był na ten dzień był ambitny, ozdoby Pierwszy szczyt -Pietros (2020 mnpm.), w najgorszym wypadku braliśmy pod uwagę nocleg tuż pod samym szczytem… Niestety pech nas prześladował dalej, ciężkie chmury wisiały nad nami odkąd przyjechaliśmy do Jasini, na szczęście tylko pokropiło ale tylko tyle. W końcu ok. godz. 19-20 postanowiliśmy rozbić namioty w osadzie pasterzy, pod Pietrasem, tak przynajmniej nam się wydawało :) Dnia następnego okazało się że w rzeczywistości od Pietrasa dzieli nas jeszcze całkiem spory kawał… ale na razie humory dopisywały.
Dnia następnego szybkie pożegnanie z osadą, która dla nas i tak wydała się opuszczona, no może nie licząc poranka gdy zostaliśmy obudzeni przez stado pasących się krówek :)
Pełni werwy ruszyliśmy na szlak, choć chyba niektórych energia rozpierała Az za bardzo bo już po niecałej godzinie Mucha zaginał na szlaku, wyprzedzając nas o ok. godz trasy. No coż dzień piękny, słonko świeci tak wiec pytanie nie damy rady sami? Jak nie jak tak… Po jakimś czasie nasza zguba się znalazła, jak się okazało, tylko dlatego ze wszyscy łacznie z Mucha zgubiliśmy szlak. Tu powrócił nasz koszmar z dnia wcześniejszego, nie oznaczone szlaki. Tym razem jednak błądziliśmy przez praktycznie cały dzień szukając właściwej drogi, dodam nie pomógł nam nawet kompas, mapa i proba pojscia na azymut… W momencie gdy morale w grupie zaczęło spadac, spadł również deszcz. A nie jakis tam deszcz, tylko oberwanie chmury, które kotłowało się nad naszymi głowami przez ok. 2 godz. Zmęczeni i pełni zwątpienia musieliśmy podjąć jakakolwiek decyzje, nie czekac na cud. Deszcz nie deszcz, postanowiliśmy wrócić się prawie do samego początku, gdzie jak słusznie podejrzewaliśmy zgubiliśmy szlak… Tego dnia góry postanowiły nas doświadczyć jeszcze bardziej. Najpierw pierwsza kontuzja, naciągnięty miesień barku u mnie, a jak się później okazało przemokło nam wszystko, dosłownie wszystko. Niestety również Zawilgotniał mój aparat, oraz oba obiektywy. Dnia następnego udało się je wysuszyć o tyle o ile, ale ten dzień był już dla nas stracony… morale siegło dna… Po kilku godz błądzenia i kluczenia między drzewami, jest… udało nam się znaleźć zagubiony szlak. Szlak który w końcu doprowadził nas pod samego Pietrosa. Niestety pora była już tak pozna ze decydujemy o zejściu do osady pasterzy pod szczytem. Niestety droga dała nam na koniec dnia popalić. Zejście pod kontem 75-80 stopni, po kolana w mokrej kosodrzewinie i borówkach (w tym momencie i tak już nikt nie miał na sobie niczego suchego), a przewyższenie wynosiło ok 500 m w dół. Przy życiu trzymała nas wizja ze uda nam się wysuszy wszystko u pasterzy… Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, warunki w osadzie ze względu na pogodę nie były rewelacyjne. Cała osada pływała w błocie i krowich odchodach. Mucha i Fabian decydują się na spanie w oborze z krowami, ale za to przy ognisku. My próbujemy również się do nich dostać, ale w połowie drogi zapadamy się po kolana w bagnie i rezygnujemy… W tym samym momencie decydujemy o spaniu w namiocie. Przed snem odwiedza nas jeszcze trójka Ukraińców. Kobieta z synem i jego kuzynka- Lilia. Dogadania się z nimi, rzecz trudna, tym bardziej ze w tym rejonach pasterz mówią już dialektem który jest połączeniem ukraińskiego i rumuńskiego. Na szczęście Lilia cos tam mówi po angielsku, jednak mimo to nie udaje się nam wysępi odrobiny suchego drewna na ognisko, coż możemy zapomnieć o wysuszeniu swoich rzeczy. W dodatku Sasza informuje nas ze w miejscu gdzie rozbiliśmy namioty, co rano prowadzone jest bydło na pastwisko i jeśli nie zwiniemy obozowiska do 7 rano, możemy zostać stratowani przez krowy. Super wizja… Idziemy spać z dużym niesmakiem, niestety zostaliśmy olani przez czesc ekipy która nie zainteresowała się tym czy jesteśmy już w obozie, czy może jeszcze jesteśmy na szlaku…

Rano budzi nas słoneczko, jest pierwszy pozytyw. Będzie szansa jednak na wysuszenie gratów. Krowy jednak nas nie stratowały i to jest drugi pozytyw… Jednak z mniej pozytywnych rzeczy, Fabianowi dały popali jego funkel nówka buty, wcześniej nie śmigane i oczywiście nie rozchodzone… efekt pęcherz na pęcherzu. Nie on jeden zaczyna narzekać na różne dolegliwości. Ekipa mimo to postanowiła się spiąć i podjąć próbę zdobycia tego cholernego Pietrosa. Było wiadomo ze jest to ostatnia szansa i następnej nie będzie.
Po całym dniu i kilku podejściach w końcu się udało, ale myślicie że było łatwo? Pogoda nad Czarnohora dała znów nam popali, a w chwili gdy pod samym szczytem zakotłowało się i pioruny zaczęły walic po wszystkich szczytach dookoła zaczęliśmy wątpić. Po zdobyciu kolejne straty, podczas zejścia cos strzeliło w moim kolanie i już było wiadomo ze o zdobywaniu Howerli czy Popa Iwana, mogę zapomnieć. Dnia następnego do Muchy chyba w końcu dotarło ze trochę zbyt optymistycznie zaplanowaliśmy ta ekspedycje i jako ostatni podejmuje decyzje ze wraca z nami. Czego potwierdzeniem było niebo które groźnie mruczało nad Howerla w chwili gdy opuszczaliśmy obóz. Jeszcze tylko 10 godz. Marszu do najbliższej cywilizacji. Po drodze dowiadujemy się ze ludzie tutaj maja zaburzone poczucie odległości, każda napotkana przez nas osoba mówiła ze do miasta zostało nam ok. 4-7 km. I tak przez cała drogę… W drodze powrotnej zakosztowaliśmy tutejszego folkloru, podróżując 9 godz. w pociągu w tzw. plackarcie  Eh aż miło było wróci do cywilizacji i naszej pani Sławy…

Gdzie był ten szlak?

W oddali majaczy Howerla


Pierwsza osada pasterzy.

Zmęczone ale szczesliwe


Każdy krzyz ma swoja historie






Krówki


Pojedynek na klaty


A Asia cwiczy joge










"cholerny" Pietros



A za nami kocioł


Krzyz i kapliczka na Pietrosie, ktora kilka tyg wczesniej została zniszczona przez poirun



W koncu w komplecie na Pietrosie


Sirsasana...




Fabian i jego pęcherze


Modlitwa...



Ostatnie spojrzenie na przeklętego Pietrosa


Fabian nasz "Tańczący z Krowami"


Autor relacji po 10h. drogi w pełnym słońcu


A Mucha i Fabian wygladali po 10 h tak.

Cdn.

4 komentarze:

  1. heh nic dodać nic ująć :) ja tam byłam i to piwko z wami piłam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja to bym tam wrócił:)

    OdpowiedzUsuń
  3. 40 years old Web Developer II Valery Croote, hailing from Burlington enjoys watching movies like Class Act and Genealogy. Took a trip to Historic Centre of Guimarães and drives a Ferrari 250 GT California LWB Prototype Spyder. sprawdz ta strone internetowa

    OdpowiedzUsuń